piątek, 22 lutego 2013

Slash story - Siódmy i ósmy

Dobra, zadaję sobie sprawy, że nie jest to szczyt moich możliwość, ale pierwsza część specjalnie jest uboższa w uczucia. A teraz wytłumaczę, dlaczego dwa rozdziały na raz... Otóż obiecałam Erin, że tym razem tekst będzie dłuższy, bo groziła, że mnie zabija, a ja w sumie lubię moje życie. Po napisaniu siódmego stwierdziłam, że jest za krótkie i napisałam jeszcze jeden... Prawdopodobnie w te ferie więcej już nie napiszę, następny rozdział, mam nadzieje, że pomniejszy, pojawi się pewnie w przyszłym tygodniu.
__________

   Z tamtego okresu pamiętam bardzo niewiele, a to co pamiętam, widzę jak przez mgłę. Obudziłam się wyczerpana, jakbym dopiero co przebiegła maraton, a nie przez tydzień leżała w bezruchu. Głowa bolała mnie niemiłosiernie i mimo, że byłam już przytomna, nie mogłam otworzyć oczu. Moje samopoczucie z momentu przebudzenia i późniejszych paru miesięcy, bez problemu porównać można do samopoczucia osoby potrąconej przez samochód. Nawet najgorszemu wrogowi, nigdy nie życzyłabym takiego bólu fizycznego jak i psychicznego.
   Moja pierwsza myśl po przebudzeniu "Gdzie ja do cholery jestem? Gdzie plaża? Gdzie morze? Gdzie Saul i Steven?!". Miałam dziwne wrażenie, jakbym przegapiła coś istotnego, parę godzin wyciętych z mojego życia, które w rzeczywistości były całym tygodniem. Otworzyłam oczy i rozejrzałam się po pomieszczeniu w którym panował pół mrok. Ciemne ściany (w rzeczywistości były białe, ale było ciemno przy. aut.) i nieprzyjemny szpitalny zapach leków i umierających ludzi. Od razu zebrało mi się na wymioty. Od tamtego czasu nienawidzę szpitali i najchętniej omijałabym je szerokim łukiem.
   Pamiętam, że słyszałam obok siebie szum jakiś maszyn i równomierne pikanie, które przyspieszało wraz z moim przerażeniem. Do sali wpadł mężczyzna w białym fartuchu wpuszczając do pomieszczenia jaskrawe światło. Nie widziałam go dokładnie, bo wyglądało to tak jakby stał pod słońce. Gdybym była osobą wierzącą, pewnie pomyślałabym, że Jezus mi się objawia, ale moja myśl to "ZGAŚCIE TO ŚWIATŁO!".
   Jak się okazało, mężczyzna był lekarzem, wyjaśnił mi co się stało, ale nie wiele to dało, bo i tak nic nie zapamiętałam. Można by się zastanawiać dlaczego, przecież opowiadał mi co się stało i tak dalej. Nie słuchałam, bo pierwsze co, to kazał mi się ruszyć.
 - N..Nie mogę...-Byłam w szoku. Nie czułam mięśni rąk, ani nóg, nie byłam wstanie nawet zgiąć palca. Leżałam osłupiała, łzy zbierały mi się do oczu i jeszcze trochę i wpadłabym w histerię. Mężczyzna widząc mój stan, wstrzyknął mi coś do kroplówki. Moja głowa stała się ciężka, powieki zaczęły opadać a szaleńczy bieg moich myśli nagle się zatrzymał. Ponownie straciłam przytomność.

***

   Gdy znów mogłam otworzyć oczy, w pokoju było jasno. Ściny miały brzydki kolor zgniłej mięty, a w powietrzu unosił się przyjemny zapach męskich perfum pomieszanych z dymem papierosowym. Pokój miał inne wymiary, był co najmniej 2 razy większy, niż to co zaobserwowałam poprzednim razem.
   Dwa metry od mojego łóżka wisiała zielona zasłonka. Ten drugi pacjent, a raczej pacjentka, śmiała się głośno z czegoś co przed chwilą powiedział jej gość. Widziałam ich cienie na zasłonie i nagle zapragnęłam zniknąć.
   Chciałam podnieść się do pozycji przynajmniej półleżącej, ale nie mogłam ruszyć rękoma. Znaczyło to tylko jedno. Wcześniejsze przebudzenie wcale nie było koszmarem, ale jak najbardziej prawdziwym zdarzeniem.
 - Kurwa mać!-Zawołałam jęcząco próbując unieść się na mięśniach brzusznych, co oczywiście mi się nie udało, więc klnąc pod nosem opadłam na poduszki. Kotara się odsunęła i moim oczom ukazał się prawie 2 metrowy blondyn. Za nim na łóżku leżała uśmiechnięta blondynka z nogą w gipsie. - Przepraszam... Nie chciałam wam przeszkadzać... - Burknęłam cicho i odwróciłam głowę. Zastanawiałam się, czy gdzieś w Los Angeles już ich nie spotkałam, ale nie. Byłam pewna, że widzę ich pierwszy raz na oczy.
 - No co ty! - Zawołał chłopak dziwnie radosnym tonem. - Nie masz przecież za co przepraszać! - Spojrzałam na niego i znów chciałam się podnieść ale gówno z tego wyszło. - Pomóc? - Przytaknęłam  Chłopak chwyciła mnie w pasie i pod kolanami (czego oczywiście nie poczułam) i uniósł do pozycji siedzącej.
 - Dziękuje. - Uśmiechnęłam się.
 - Do usług  Jestem Michael McKagan, ale mów mi Duff. - Wyciągnął w moją stronę rękę, a ja nie zrobiłam nic. Skrzywiłam się tylko i ubolewałam nad swoim losem, mimo że chłopak niezwykle poprawił mi humor. - To Jest Elizabeth Price, ale sama Ci się nie przedstawi, bo właśnie próbuje zjeść kanapkę. - Opuścił dłoń i wskazał na dziewczynę. Rzeczywiście, ładna blondynka trzymała w ręce obrzydliwie wyglądającą kanapkę i próbowała coś przełknąć, omal nie krztusząc się ze śmiechu. - A tak przy okazji... Lizzy, słyszałaś, że jest gdzieś tu córka Bowiego? - Dziewczyna przytaknęła a ja skrzywiłam się jeszcze bardziej myśląc, "Zajebiście...".
 - Jak się nazywasz? - Zapytała mnie rzeczona Lizzy po połknięciu kanapki o odłożeniu reszty na stolik obok.
 - Alisson Bowei. - Mruknęłam  pod nosem. - Ale mówicie mi Liv
 - Serio?! - Chłopak zakrztusił się własną śliną, co nie wiadomo dlaczego bardzo mnie rozśmieszyło. Elizabeth szybko udzieliło się moje rozbawienie i obie śmiałyśmy się z obrażonego blondyna. - Dobra, nie ważne...
 - Gdzie ja w ogóle jestem?- Spojrzałam za okno.-To mi nie wygląda na Los Angeles...
 - Bo nie jest.-Powiedziała zaskoczona dziewczyna. - Ali... Mogę mówić Ali?-Przytaknęłam.-Jesteśmy w Seattle.
 - CO?! - Krzyknęłam zaskoczona. Najchętniej złapałaby się za głowę, ALE NIE MOGŁAM! To było okropne.
 - A tak przy okazji, to czemu tu jesteś? - Spytał blondyn przysuwając sobie krzesło, między moje łóżko, a panny Price.
 - Ja... W sumie nie bardzo wiem... Nie pamiętam za dużo... Który dziś mamy?
 - 11 lipiec, czemu pytasz? - Byłam w szoku po raz kolejny tamtego dnia.
 - To znaczy... że byłam nieprzytomna prawie dwa tygodnie! -Szepnęłam do siebie i powiedziałam im wszystko co pamiętałam. O plaży obok lasku, o pająku, że źle się czułam. O tym jak obudziłam się w szpitalu i nie mogłam poruszyć rękoma ani nogami. Słuchali mnie, spijali każde słowo z moich ust, choć jak dla mnie ta wypowiedź nie miała ni ładu, ni składu.
   Chłopak wychodząc zawołał lekarza, który chciał mnie znów uśpić, ale odmówiłam. Lizzy to była na prawdę świetną dziewczyną. Gdy wychodziła, obiecała, że razem z Duffem będą czasem wpadać. No i dotrzymała słowa. Przychodzili 2 razy w tygodniu.

***
   W szpitalu leżałam przez pół roku w tym czasie odzyskałam wadze w rękach, a było to jednego słonecznego dnia, jakiś miesiąc po wyjściu Elizabeth, która odwiedziła mnie tamtego dnia.
   Blondynka siedziała obok mnie i rozmawiałyśmy. No ja do tego popijałam przez słomkę jakąś papkę, która od wielu tygodni była moim obiadem, ale to nie ważne. W każdym razie, rozmawiałyśmy o moich rodzicach, którzy nie odwiedzali mnie częściej niż dwa razy w miesiącu, czego nigdy im nie wybaczyłam. Blondynka złapała mnie pocieszająco za rękę, a ja to poczułam. Z moich oczu od razu popłynęły łzy.
 - Poczułam... - Wyszeptałam uśmiechając się szeroko.-Zrób to jeszcze raz!-Zawołałam gdy zabrała rękę. Poczułam jak ej ciepła dłoń ściska moje palce i rozpłakałam się jeszcze bardziej. Próbowałam zacisnąć palce.
 - Cz...Czy ty właśnie?!-Lisa otworzyła szeroko oczy i pobiegła po lekarza, a ja opadłam na poduszkę płacząc jak jeszcze nigdy.
   Lekarz był w szoku. Cóż, nie dziwie się, bo nawet ja straciłam nadzieję. Kolejny miesiąc minął, zanim odzyskałam dawną siłę i mogłam swobodnie ruszać rękoma. Dla mnie było to o tyle konfortowe, że nie czułam się już jak ofiara zdana na łaskę innych. Zaczęłam jeździć na wózku inwalickim, ba! Pozwalali nawet by Duff i Elizabeth zabierali mnie na spacery! Trudno sobie wyobazić jaka to była ulga czuć świerze powietrze! Problem pojawił się dopiero w tedy, kiedy McKagan zaczynał palić. Mój organizm był jeszcze na tyle osłabiony, że gdy tylko poczułam dym, zaczęła kaszleć i nie mogłam złapać oddechu, dlatego w mojej obecności zabroniony był alkohol i papierosy, a tym bardziej narkotyki

***

   Następnym raz kiedy popłakałam się ze szczęścia był jakieś 2 a może 3 tygodnie po odzyskaniu władzy w rękach. Była to sobota, a konkretnie wieczór, czyli dzień, który Lizzy z Michaelem przeznaczyli dla mnie. Nie było wcale późno, ale lekarze wymyślili sobie, że mogę opuszczać szpital na max 3 godziny. No w każdym razie, McKagan właśnie mnie podnosił na tak zwaną "pannę młodą" i kładł do łóżka, ale niestety, uderzył moją kostką o metalową rurę w łóżku, na co ja syknęłam z bólu. Poważnie, czułam się tak, jakby ból spowodowany przez to nie wielkie stłuczenie przeszył całą moją nogę i wrócił ze zdwojoną siłą.
 - Czy ty...?-Blondyn miał komiczną minę, a ja zaczęłam się śmiać, przez co dopiero po chwili doszło do mnie o czym on mówi. Niepewnie dotknęłam dłonią swojego kolana i skierowałam ją niżej, na piszczel. Moje serce na chwilę się zatrzymało.- Alisson?-Miał niepewną minę, a po moim policzku spłynęła łza.
 - To niemożliwe...-Szepnęłam.-Jakiś pieprzony cud!-Przytuliłam go mocno, oczywiście tak mocno na ile to wtedy było możliwe i kazałam mu pobiec po lekarza.
   Czułam jak mężczyzna w białym szpitalnym fartuchu dźga mnie w różnych miejscach długopisem, ale nie byłam w stanie nawet ruszyć palcami u stóp. Nie mniej, wszyscy byli w szoku i wkrótce zaczęłam długą i męcząco rehabilitację  Najpierw napinałam mięśnie tak mocno jak mogłam, potem próbowałam podnieść nogi. Gdy osiągnęłam już to, próbowałam wstawać, a potem chodzić przy drabinkach. Było to męczące, całymi dniami robiłam w kółko to samo i gdy wieczorem wracałam na salę zasypiałam jeszcze zanim moja głowa opadała na poduszkę. Ciężko powiedzieć, co wtedy przeżywałam, bo jak już wspomniałam, pamiętam to wszystko jak przez mgłę. Każdy dzień był taki sam, chora monotonia walki o w miarę normalne życie. Najgorsze jest to, że moi rodzice nie zjawili się ani razu od mojego odzyskania władzy w rękach, aż do końca pobytu w Seattle. Gdy dzwoniłam, nikt nie odbierał, czułam się okropnie. Jak śmieć, który się zepsuł i nie był już nikomu potrzebny.
   Po 4 miesiącach ciężkiej pracy, byłam w stanie sama przejść z mojej sali, na stołówkę, albo do toalety i z powrotem, ale nie dalej. Dlatego właśnie chodziła o kulach, niemniej jednak, postanowili mnie wypuścić. Zamieszkałam u babci ze strony mojej matki. Zgodziła się nic nie mówiąc rodzicom, i była w szoku, że jej córka aż tak zaniedbała swoje dziecko, dlatego próbowała mi to wynagrodzić  Wychodziła ze mną na długie spacery, pozwalała by wpadali do mnie moi nowi przyjaciele, spędzała ze mną dużo czasu opowiadając o czasach jej młodości. Mieszkałam u niej miesiąc, gdzie nauczyłam się gotować, i byłam na prawdę szczęśliwa.
   Zapytacie pewnie, czemu tylko miesiąc, skoro było mi tam tak dobrze. Odpowiedz jest bardzo prosta, tęskniłam za domem. Za znajomymi ze szkoły, chociaż w szpitalu miałam nauczanie indywidualne, za wujkiem Tylerem, za całą moją przyszywaną rodziną, za całym Miastem Aniołów. Za plażami, wiecznym ciepłem, rozumiecie? Dlatego gdy tylko dowiedziałam się, że McKagan postanawia wyjechać, wybłagałam go, by zabrał mnie ze sobą. Spakowałam swoje rzeczy, w tym kule i wózek inwalidki  pożegnałam się z babcią i Elizabeth, która z nieznanych mi powodów postanowiła zostać w domu i pojechaliśmy.
   Droga była długa i nużąca, ale daliśmy radę. Duff zawiózł mnie do mojego dawnego domu, gdzie przywitała mnie zaskoczona mama. Nie było to przyjemne spotkanie, bo z miejsca nawtykałam jej, jak okropnym jest człowiekiem, że zostawiła mnie samą w szpitalu w obcym mieście na prawie pół roku. Powiedziałam, że nigdy do końca jej nie wybaczę, że nie było jej przy mnie w tych trudnych chwilach. "To twój pieprzony obowiązek, a ty go zaniedbałaś!", wykrzyczałam.
   Mimo tego, rodzice postanowili, że łaskawie nie wywalą mnie z domu, ale nie mogłam też nigdzie wychodzić, z wiadomego powodu. Dlatego przez następne dwa lata regularnie jeździłam na rehabilitację  a uczyłam się w domu z wynajętymi nauczycielami. Brałam też lekcję rysunku i śpiewu, przypomniałam sobie jak gra się na gitarze i fortepianie.
   W ten sposób w wieku 19 lat, wróciłam do mojego dawnego życia. Choć w ciąż osłabiona, trzymałam się z dala od wszelkiego rodzaju używek i zadymionych barów, a na ulice nie wychodziłam sama po 19, poczułam się znów żywa. Wróciłam na warsztaty aktorskie w teatrze i można powiedzieć, że oddałam się wszystkim sztuką pięknym.
   W dużym skrócie opisałam wam 3 najgorsze lata mego życia. A to jak udało mi się wrócić w kręgi hierarchii,  że tak powiem, społecznej, opiszę wam następnym razem.

Alisson




ROZDZIAŁ ÓSMY;


   Był to jeden z moich pierwszych wyjść towarzyskich, które... No cóż, wymyślił dla mnie Steven Tyler. Nie miałam jeszcze kontaktu z prawie żadnymi starymi przyjaciółmi, więc wyszłam do Rainbow z wujkiem. Ale przecież to żaden wstyd, jeśli ktoś taki nim jest, prawda? Byłam niezwykle podekscytowana. Chciałam wyglądać jak najlepiej, więc ubrałam krótkie białe spodenki i coś w stylu za dużego białego swetra, który dopełniłam paskiem w talii w tym samym kolorze. Rozpuściłam włosy, pomalowałam się i na nogi założyłam czarne szpilki. Tak, to prawda, że nie powinnam nosić jeszcze takich butów, ale to tylko wypad do Rainbow, na max 2 godziny, żebym mogła powoli przyzwyczajać się do takich miejsc. Jak to się mówi... Ryzyk-fizyk, czy jakoś tak.
   W każdym razie, w barze byliśmy około 19, żeby nie wychodzić w godzinach szczytu, no i oczywiście, żeby Tyler się zbytnio nie rozpił. On wziął sobie wódkę z lodem, a ja jakiegoś słabego drinka, w którym nawet nie poczułam alkoholu. Rozmawialiśmy wiele, o moim pobycie w Seattle, opowiadałam o wszystkich obawach i o radości, gdy odzyskałam czucie w kończynach. Steven przepraszał mnie chyba 15 minut, że ani razu mnie nie odwiedził, ale dla mnie nie miało to większego znaczenia.
   W pewnym momencie przyszedł do nas barman, który był też właścicielem Rainbow i znajomym mojego wujka. Zaczął nam opowiadać, że jakiś nowy zespół wybłagał o występ, a teraz się spóźnia. Tyler zaproponował mu, i za to muszę go zabić, żebym zaśpiewała zanim się zjawią, w ten sposób ludzie czekający na nich, na pewno się nie rozejdą. Byłam przeciwna i zapierałam się rękoma i nogami, żeby tam nie wejść, ale z wiadomej przyczyna, zaciągnęli mnie tam w ciągu minuty. Szybko podjęłam decyzję co zaśpiewać i już po chwili po sali rozchodziły się pierwsze dźwięki Aerosmith "Dream on". Facet zapowiedział mnie jako "Liv, support Guns n' roses" a ja pomyślałam "kogo do cholery?!".
   Stałam na prowizorycznej scenie i patrzyłam na ludzi, którzy obserwowali mnie z zaciekawieniem. Skierowałam morderczy wzrok na Stevena. Stwierdziłam, że skoro i tak już tu jestem, to dam z siebie wszystko. Przymknęłam oczy i próbowałam uspokoić oddech i zaczęłam najlepiej jak potrafiłam.

Everytime that I look in the mirror
All these lines on my face gettin' clearer
The past is gone
It went by like **dusk** to dawn
Isn't that the way
Everybody's got their dues in life to pay

I know what nobody knows
Where it comes and where it goes
I know it's everybody's sin
You got to lose to know how to win.

Otworzyłam oczy i zobaczyłam, że pod sceną zebrał się spory tłum. Niektórzy tańczyli ze swoimi partnerami, inni kołysali się i śpiewali wraz ze mną, a jeszcze inni wyciągnęli zapalniczki. Uśmiechnęłam się mimowolnie i nakręciłam jeszcze bardziej i kontynuowałam mocnym głosem. Kontem oka widziałam, jak barman robi mi zdjęcie.




Half my life is in books' written pages
Lived and learned from fools and from sages
You know it's true
All the things you do, come back to you

Sing with me, sing for the year
Sing for the laughter, sing for the tear
Sing with me, if it's just for today
Maybe tomorrow the good Lord will take you away
(x2)

Dream On, Dream On, Dream On,
Dream until your dream come true
(x2)

Spojrzałam na Tylera, który patrzył na mnie jak na obrazek. Posłałam w jego stronę delikatny śmiech i śpiewając dalej zerkając na słuchaczy. Zauważyłam  że ludzie, którzy weszli na początku mojego występu dalej stoją w miejscu i mnie obserwują. Trójka z nich wydała mi się znajoma, ale od razu odgoniłam tę myśl. Przecież to nie możliwe.

Dream On, Dream On
Dream On, Dream On
Dream On, Dream On,
Dream On...

Sing with me, sing for the year
Sing for the laughter, sing for the tear
Sing with me, if it's just for today
Maybe tomorrow the good Lord will take you away
(x2)

   Moja interpretacja piosenki, którą zawsze śpiewał mi wujek, gdy byłam smutna, została nagrodzona brawami. Czułam jak jak się rumienie, wiec szybko się ukłoniłam mówiąc ciche dziękuję i wróciłam chwiejnym krokiem do baru. Taki występ to było trochę za dużo jak na moje siły. Usiadłam ciężko na krzesełku i słuchałam pochlebstw Stevena chichocząc zawstydzona. Zauważyłam jak w moją stronę kieruje się jakiś wysoki chłopak o blond włosach, od razu go rozpoznałam.
 - Duff?! - Mimo osłabienia wstałam i przytuliłam chłopaka, który mocno mnie objął i uniósł trochę ponad ziemię. Na prawdę cieszyłam się, że go widzę, nie widziałam go od około 2 lat i bardzo się zmienił. Nie wyglądał już jak dzieciak z marzeniami, a raczej jak młody mężczyzna, który robi wszystko by to marzenie spełnić.
   Koło nas przeszedł mulat o kręconych włosach w czapce i wcisnął mi do ręki jakąś karteczkę, którą odczytałam dopiero w domu po powrocie. Pociągną za sobą McKagana, który pomachał mi szczerząc się jak głupi.


"Jutro o 20 w "hellhouse" na sunset srtip.
Proszę, przyjdź. Saul."

Alisson.

poniedziałek, 18 lutego 2013

Slash story - Szósty.


Kolejny rozdział. Raczej nie jest zbyt długi, i wydaje mi się, że to kompletnie coś innego niż się spodziewaliście, ale od razu mówię, że nie jest to czymś co właśnie wymyśliłam, bo planowałam to do dawna. Do końca Slash story pozostało coś około 5 do 10 rozdziałów, zależy jak dużo pomysłów postanowię wcielić w życie.
 Na razie zostawię "Just ride, baby", ale nie dlatego, że brakuje mi pomysłów, czy coś, tylko dlatego, że ta historia to tak jakby dalsza część Slash story, z tym że wszyscy bohaterowie już tam będę się znać. no to chyba tyleee...

i mam prośbę... byłabym wdzięczna, jeśli ktoś mógłby mi polecić jakiegoś fajnego bloga z opowiadaniem, bo nie mam już co czytać ;< jakbyście mogli wysyłać linki w komentarzach, z góry dziękuję ;**

   Ostatnio Alisson zmusiła naszych przyjaciół i najbliższych, do opisania najgorszego dnia w ich życiu. A ja... Muszę przyznać, że w ciągu całej mojej egzystencji, najgorsze były tylko 2 dni. Drugi, gdy Clary  zniknęła, a pierwszy... cóż, zaraz opowiem.
   To było w wakacje w... ee... 81' zdaje się... Nie pamiętam dokładnie, ale wiem, że miałem wtedy 16 lat, tak samo jak Alisson i Steven. We trójkę ( ja z Liv i Adlerem, bo chociaż C. mieszkała w L.A. od dwóch lat, ja jeszcze jej nie znałem.) wybraliśmy się na zamkniętą plażę koło jakiegoś pseudo tropikalnego lasku. Spędziliśmy fajne po południe  pływaliśmy, bawiliśmy się, znalazło się też jakieś tanie wino, you know.
   Pamiętam, że Liv się opalała niedaleko  wejścia do tego lasku, gdy ja z Popcornem poszliśmy jeszcze popływać. W pewnym momencie blondyn wpadł na pomysł, bo zmoczyć Liv (każdy miał przezwisko. Ja byłem Slash, on Popcorn, a na Alisson wołaliśmy zwyczajnie Liv). Wylazł więc z wody i po cichu do niej podszedł, ja siedziałem w wodzie i się przyglądałem. Steven już miał ją ochlapać, gdy coś zauważył. Pochylił się nieznacznie nad brzuchem dziewczyny i wrzasnął odskakując jak najdalej.
  - Kurwa! Liv, pająk po tobie łazi!! - Wrzeszczał. Alisson, która nienawidziła pająków, choć węże uwielbiała, podniosła się gwałtownie i zaczęła skakać.
 - Ała! Ugryzło mnie! - Na jej twarzy zobaczyłem przerażenie  wiec szybko do nich podbiegłem. Steven właśnie odciągnął ją od uciekającego robaka.
 - Jak wyglądał?
 - Obrzydliwie! Wielki, cały czarny... tylko na brzuchu miał taką czerwoną plamę... Jakby em.. klepsydrę... - Mówiła cała roztrzęsiona. Nie jestem i nigdy nie byłem znawcą, ale z tego co pamiętałem, to był opis dobry dla czarnej wdowy. Zapytałem, czy dobrze się czuje. - Tak... tylko tak jakby... zakuło. Pewnie mi się wydawało... - Adler dla złagodzenia sytuacji, który tak swoją drogą odnalazł z szatynką wspólny język, wziął ją na ręce i wrzucił do wody. Dziewczyna zaczęła się śmiać, wyraźnie zapominając o incydencie, ale mi nie dawało to spokoju.

    Przyglądałem się tej dwójce bawiącej się w wodzie i tym razem nie obserwowałem jej pięknego ciała, tylko próbowałem sobie przypomnieć jakie były objawy ukąszenia tego pająka. Kiedyś o tym czytałem w książce mojego ojca, a z tego co zapamiętałem, to nie wyglądało to za ciekawie.
   Po jakiś 20 minutach zabawy, na podbrzuszu mojej przyjaciółki i w pewnym sensie kochanki (bo to co zrobiliśmy po jej zerwaniu z Mattem Seymourem, powtarzały się dość często) zobaczyłem zaczerwieniony ślad, który coraz bardziej przypominał jakiś bąbel. Następne co mnie uderzyło, to pobladła skóra dziewczyny. Wstałem szybko i do nich podszedłem. Alisson narzekała, że strasznie gorąco jej się zrobiło, prosiła byśmy poszli na jakieś lody, czy coś. Oczywiście się zgodziliśmy, bo kto normalny nie poszedł by na lody? Zebraliśmy więc swoje rzeczy i poszliśmy.
   Po drodze, Liv wspierała się na moim ramieniu, wspominała coś, że boli ją brzuch. Szliśmy tak dobre 10 minut, gdy ona nagle się zatrzymała i zwymiotowała. Zachwiała się niebezpiecznie i gdybym jej nie złapał pewnie wpadła by w swoje rzygi. Posadziłem ją na ławce zacząłem wypytywać, co ją boli i czy zjadła dziś coś niedobrego.
 - Nie...- W oczach zbierały jej się łzy. - Rano zjadłam tylko płatki z mlekiem, i wypiłam kawę... Nic takiego... Aaał... - Wychlipała  - Boli... - Zdjąłem jej rękę z brzucha i odskoczyłem przerażony. Wyglądało to mniej więcej tak, jakby ktoś wysmarował ją samoopalaczem pod pępka do linii dołu od bikini. Coś tu śmierdziało i nie chodzi mi o wymiociny panny Bowei.
 - Cholera, Steven! Znajdź telefon i dzwoń po karetkę. Powiedz, że naszą przyjaciółkę prawdopodobnie ugryzła czarna wdowa.
 - Człowieku, wiesz jakie są korki o tej porze?! Prędzej tam dojdziemy niż oni dojadą! - Miał racje. Kazałem mu wziąć nasze rzeczy i podniosłem ledwo utrzymującą przytomność dziewczynę.
   Ruszyliśmy biegiem, a przynajmniej próbowaliśmy, bo nie łatwo jest szybko biec z kimś na rękach. Na szczęście szpital był niedaleko, więc zajęło nam to niecałe 15 minut, ale z Liv było coraz gorzej. Oblał ją zimny pot. Gdy weszliśmy do budynku dostała drgawek. Jeszcze nigdy w życiu się tak nie bałem. To na prawdę było przerażające.
   Lekarze zabrali nieprzytomną Ali. Podali jej leki i spróbowali się pozbyć trucizny z organizmu. Ja w tym czasie zadzwoniłem na domowy numer szatynki. Nikt nie odebrał, dlatego zadzwoniłem do mamy, która obiecała dzwonić do Davida Bowei'ego tak długo, dopóki nie odbierze.
   Pamiętam jak przerażony był Adler. Siedział na tym krześle na korytarzu cały blady, ja chyba byłem w szoku. Lekarz wyszedł po godzinie i zaczął wypytywać o rodzinę Alisson. Wyjaśniłem mu, że jej rodzice wyjechali na tydzień i zajmuje się nią starszy brat, którego ciągle nie ma w domu i że moje mama w tej chwili prawdopodobnie wydzwania do jej ojca. Skłamałem też, że jestem jej chłopakiem inaczej nic by mi nie powiedział.
 - Do organizmu pana... dziewczyny dostało się niestety bardzo dużo trucizny. Jak pan wie, dostała drgawek, wystąpiło też zwolnienie akcji serca, dlatego bardzo ważna jest pana chwalebna szybka reakcja i rozpoznanie czarnej wdowy. Zrobiliśmy co w naszej mocy, ale ciągle jest zagrożenie. W najlepszym wypadku poczekamy aż jej organizm  zwalczy truciznę pająka i wypuścimy do domu.
 - A w najgorszym? - Spytałem niepewnie, a mężczyzna westchnął.
 - W najgorszym... Jeśli jakimś sposobem trucizna rozeszła się już w krwiobiegu  to możliwy jest paraliż. Wszystko zależy od tego w jakim stopniu organizm został zatruty. Może to być tymczasowy paraliż kończyn, ale nie można wykluczać paraliżu całego ciała. Rzadko się to zdarza, ale jeśli już, to takie osoby nigdy nie odzyskują pełnej władzy. - Słuchałem tego i nie mogłem uwierzyć własnym uszom. - Najważniejsze jest teraz zachowanie zimnej krwi i... czekanie. Czas pokarze, a teraz skoro jesteś najbliższą osobą dla tej dziewczyny, musisz wypełnić papiery, musimy poznać jej tożsamość.
 - To Alisson Liv Bowei.- Facet wydawał się być w szoku.
 - Córka tego...
 - Tak córka Davida Boweigo do cholery! - Wrzasnąłem. Jakaś pielęgniarka dała mi i Stevenowi coś na uspokojenie, co zadziwiająco szybko zadziałało. Wypełniłem te papiery i pozwolono nam do niej wejść.
   To wyglądało okropnie. Była podpięta do tysięcy piszczących maszyn i kroplówek. Ten facet nie żartował mówiąc o zagrożeniu.
   Nie wiem ile tam siedziałem, zanim zjawił się jej brat. Następnego dnia byli już państwo Bowei. Ze Stevenem przychodziliśmy do niej codziennie, a ona przez cały tydzień nie otwierała oczu. Wychodziłem z siebie ze zmartwienia, nie mogłem spać w nocy, chodziłem poddenerwowany. A najgorsze, że po tym okropnym tygodniu, przyszedłem by ją odwiedzić, a ten sam facet co ostatnio, powiedział, że się obudziła bez władzy w nogach i rękach. Odesłali ją na dalsze leczenie i rehabilitację do Seattle godzinę przed moim przyjściem. Byłem wściekły, aż we mnie kipiało. Darłem się na tego lekarza, a potem na brata Alisson, który tak swoją drogą był w rozsypce i zaczął przez ten incydent ćpać na uspokojenie. Chciałem do niej pojechać, ale moja mama powiedziała, że nie puści mnie do Seattle samego, a Alisson zadzwoni. Nie zrobiła tego. Dlaczego?! Może kurwa dlatego, że nie miała czucia w rękach!!
   To był zdecydowanie najgorszy dzień w moim dotychczasowym życiu. Oczywiście, w końcu poodziłem się z faktem, że Liv z dnia na dzień zniknęła, traktowałem ją jak zmarłą. Poczułem się zdradzony, oszukany. Mimo, że nie było to jej winą, po wakacjach, osoba Alisson była dla mnie tylko miłym wspomnieniem. Zmieniło się to, oczywiście... Ale do tego czasu upłynęło następne trzy lata.

Slash

Komentujcie, opieprzajcie i wogóle i w szczególe. ;)

piątek, 15 lutego 2013

Slash story - Piąty cz.III


   Całe życie przeleciało mi przed oczami gdy dotarło do mnie co właściwie znajduje się na tym świstku potocznie zwanym "aktem urodzenia". Siedziałem na łóżku moich rodziców... Nie przepraszam. Na łóżku mojej mamy i tego padalca Bailey'a. Na moich kolanach leżała teczka w której zgromadzone były wszystkie moje papiery. Amy i Stuart mieli taki same, choć co prawda dokumentów było tam mniej. Amy, moja młodsza o 3 lata siostra siedziała na dole i oglądała jakiś muzyczny program w telewizji. Tak jak ja, korzystała z okazji, iż jesteśmy sami.
   Powoli gotowała się we mnie złość, miałem ochotę rozwalić cały ten pokój i wywrzeszczeć mojej rodzicielce co o niej teraz myślę. O tym, że tyle lat pozwalała mi myśleć, że ten kutas jest moim ojcem i muszę go kochać, choć nienawidziłem go całym sercem. Dłonie zaczynały mi drżeć i wiedziałem, że zaraz wpadnę w furię.
   Rzuciłem teczką nie zważając na to, że cała jej zawartość się wysypała i wyszedłem z pokoju zostawiając akt urodzenia na łóżku. Zbiegłem na dół gdzie zastałem moją siostrę śpiewającą "Stairway to heaven". Przestała gdy tylko mnie zobaczyła. Na jej policzki wpłynął słodki rumieniec, ale gdy tylko w moich oczach zobaczyła wściekłość niepewnie do mnie podeszła.
 - Bruce? Coś się stało? - Patrzyłem w jej oczy pełne zmartwienia i tylko rzuciłem, żeby zajrzała do pokoju "rodziców" po czym wyszedłem. Szybkim krokiem skierowałem się nad jezioro trącając wszystkich którzy stanęli mi na drodze. Nie wiem czy moja rudowłosa siostra to zrobiła, ale gdy wychodziłem, widziałem jak biegnie na górę.
   Gdy dotarłem na miejsce irytacja wzięła górę. Krzyknąłem najgłośniej jak mogłem i z całej siły uderzyłem w drzewo. Moje pięści masakrowały korę drzewa a ma dłoniach powoli robiły mi się małe ranki. W oczach zbierały się łzy. Jak mogła... Tyle lat mnie okłamywała, tyle pieprzonych lat pozwalałem by mnie lał, bo to przecież mój ojciec. Gówno prawda. Pierwsze łzy zaczęły spływać mi po policzkach. Zajebiście, rozklejasz się Will, pomyślałem. Czołem oparłem się o drzewo, które wcześniej służyło jako worek treningowy. Wziąłem głęboki wdech próbując się uspokoić, gdy usłyszałem jak mnie woła.
 - William! Will! - Spojrzałem na moją siostrę która właśnie biegła w moją stronę. Przewróciła się a ja mimo woli się uśmiechnąłem. Zawsze była z niej wielka niezdara, ale to na swój sposób było słodkie. Wstała i podbiegła do mnie ignorując zielone ślady od trawy na kieszeniach swoich starych dżinsów. Nie mówiąc nic przytuliła się do mnie, za co byłem jej ogromnie wdzięczny. Zawsze wiedziała, że gadanie jak to jej nie jest przykro, gówno mi da, dlatego zawsze po prostu mnie przytulała i wspierała samą swoją obecnością. Czułem jak do oczu znów napływają mi łzy i osunąłem się po pniu. Amy przysiadła obok mnie nucąc cicho piosenkę, którą kiedyś na poczekaniu wymyśliłem by przestała płakać. Razem trochę ją dopracowaliśmy, dlatego wtedy był już refren i pierwsza zwrotka i mimo, że pod jej wpływem ludzie zawsze bardziej się rozklejają, to i tak ją nuciliśmy.
 - "Talk to me softly, there's something n your eyes. Don't hang your head in sorrow, and please don't cry... I know how you feel inside I've... I've been there before. Something changin' inside you, and don't you know... Don't you cry tonight, I still love you baby. Don't you cry tonight, there's a heaven above you baby." - W tym momencie dołączyłem do niej. -" And don't you cryyyyy tonight." - Słyszałem jak się cicho śmieje i spojrzałem na nią ocierając oczy. Czułem się jak mięczak, ale ona zawsze mówiła  że to dobrze, iż nie boje się okazać jej swoich uczuć, czy coś tam.
 - I z czego rżysz młoda? - Poczochrałem jej włosy uśmiechając się.
 - Z ciebie. - Pokazała mi język śmiejąc się, ale zaraz spoważniała. - Pozbierałam te papiery u mamy. Tylko akt zostawiłam na wierzchu, dobrze by było gdyby wiedziała... - Nie dałem jej dokończyć bo wstałem gwałtownie odpychając drobne ciało swojej siostry.
 - Mam gdzieś czy będzie wiedzieć...- Mruknąłem wstając gwałtownie.
 - Bruce... - Widząc moje spojrzenie szybko się poprawiła. Nienawidziłem tego imienia. - Will. Nie będę cię pocieszać, bo nie da się ukryć, że w ogóle nie jesteś podobny do mojego ojca, ale wyżywanie się na mnie i na przyrodzie, na prawdę nic ci nie da. Chodź do domu, skorzystajmy, że ich nie ma i obejrzymy jakiś film by odreagować  hmm.? - Uśmiechnęła się do mnie przyjaźnie, a ja... No cóż, nie umiałem jej odmówić. Chwyciłem ją w ramiona podnosząc do góry.
 - Amy, lepszej siostry nie mogłem sobie wymarzyć.
   Spędziliśmy całkiem miły wieczór, ale potem ONI wrócili. Bailey poszedł się wykąpać, a moja mama poszła na górę. Po chwili wróciła z jakimś świstkiem. Spojrzała na mnie wystraszona i chciała się wytłumaczyć, ale wraz z każdym jej słowem wzrastała we mnie agresja. Nawet obecność Amy nic mi nie dała. Zacząłem krzyczeć, powiedziałem trochę za dużo i zamknąłem się w swoim pokoju. Wiem, że moja matka się rozpłakała, a rudowłosa nastolatka odbyła z nią poważną rozmowę, ale tego dowiedziałem się po wielu latach. Teraz tego żałuje...
Axl.


   Czemu wyjechałem do Los Angeles zostawiając za sobą wszystko co miałem i kochałem? Odpowiedz jest prosta. Marzenia były dla mnie ważniejsze. Może właśnie to, że bez skrupółów zostawiłem swoje całe życie w rodzinnym mieście miało wpływ na to jakim bezdusznym facetem stałem się potem. Nie wiem... i tak na prawdę nigdy nie wiedziałem. W tamtym czasie wogóle mało wiedziałem i niewiele myślałem. Liczyło się by przeżyć ten dzień, a co potem, to nie miało znaczenia, zawsze znalazło się coś do zjedzenia, coś do zrobienia. Ale ile można żyć bez celu?
   Alisson dając mi swój komputer prosiła bym napisał coś dramatycznego. Czytałem co napisała Clary i Axl, wcześniej też wypociny Hudsona. Nie stać mnie na nic dramatycznego, bo całe moje życie to była pieprzona komedia. Nigdy nic nie było na poważnie, chociaż nie. Był jeden moment gdy na prawdę się bałem, ale myślę, że ani ja, ani Alisson nie miałaby ochoty tego opisywać.
   Co jeszcze mogę napisać? W zasadzie nie wiele. Niby mam taki bogaty życiorys, ale ja widzę to inaczej. Chłopak który ukończył szkołę z miernym wynikiem, wyrwał się z rodzinnego Lafayette w stanie Indiana by w L.A spełnić marzenia. Nie wiem czy jest coś z czego mogę być dumny. Oczywiście nie licząc to jaką sławę przyniosła moja twórczość. Cholera, pisanie o sobie raczej kiepsko mi idzie. Wybacz Liv.
Izzy

____________

Bardziej podoba mi się fragment Izzy'ego szczerze mówiąc. Wydaje mi sie, że nie przedstawiłam dobrze furii Rosa... Eh... Miał być co 3/4 dni fragment to jest. Nie wiem czy wstawię do piątego rozdziału jeszcze Alisson i Slasha, raczej nie. Chodziło o taką odskocznie od nich i chyba mi wyszło. Eh... No cóż. trudno...

Piszcie jak było na Slashu! Ja nie mogłam być i normalnie ryczałam przez cały jego występ, ale trudno, eh... ;<

JEŚLI KTOŚ CHCE BYĆ INFORMOWANY TO ZAPRASZAM DO ZAKŁADKI "LISTA GOŃCZA"

poniedziałek, 11 lutego 2013

Slash story - Piąty cz. II


23.04.1979 r.

   W L.A spędziłam już 3 labo 4 dni. Nie pamiętam dokładnie, bo w tym mieście szybko traci się poczucie czasu. Czasem jak wspominam, jako dorosła kobieta te chwilę, to wszystko zlewa mi się w jedną wielką imprezę. Chociaż moje życie było dość monotonne i nie  pamiętam każdego, mogę przysiąc, że przynajmniej 3/4 z nich kończyły się pijaństwem. Ale do rzeczy.
   Siedziałam w pokoju hotelowym i odliczałam pieniądze. Wolałam wiedzieć na czym stoję, zawsze jakoś udawało mi się zatrzymać coś na czarą godzinę. Liczyłam i liczyłam te pieniądze, gdy moją uwagę przykuł pożegnalny list mamy. A dokładnie ten fragment.

"Twój biologiczny ojciec zawsze płacił alimenty i bardzo chciał się z tobą spotkać, ale ja uważałam, że to za wcześnie. Pamiętaj, że zawsze będziesz mogła się do niego zwrócić o pomoc. To jego numer. 28937863."

   Z wahaniem podniosłam słuchawkę już chyba setny raz od mojego przyjazdu. Zagryzłam wargę zastanawiając się. Zadzwonić, czy nie? A co jeśli mama się myliła, i wcale nie będzie go odchodzić co się ze mną stanie? W końcu jest światowej sławy muzykiem, co go obchodzą pomyłki z przeszłości? Ponownie zerknęłam na mój dobytek. Została mi połowa, bo wydałam na jakieś ubrania i jedzenie. Dobra, niech dzieje się co chce, dzwonie!
   Wpisałam numer i czekałam. Sygnał... Jedne... Drugi...
 - Halo? - Odezwał się tak dobrze znany mi głos po drugiej stronie słuchawki.
 - Dodzwoniłam się do Micka Juggera? - Zapytałam niepewnie. No przecież nie mogłam krzyknąć. "CZEŚĆ TATO! TU CLARY, TWOJA CÓRKA!!"
 - Tak, mogę w czymś pomóc? I z kim właściwie rozmawiam?- W jego głos wkradła się nutka poddenerwowania.
 - Tak, właściwie to bardzo przydała by się pana pomoc. Z-z tej s-strony Clarissa Williams... Córka Angie Williams. - Do moich oczu napływały łzy. - Muszę z panem koniecznie porozmawiać w cztery oczy. Jestem w Los Angeles.
 - A-ale... Dziecko czy ty płaczesz? - Jego ton się zmienił, był wyraźnie zmartwiony, ale zignorowałam jego pytanie tylko pociągnęłam nosem ocierając łzy.
 - Będę czekać w Rainbow do... - Spojrzałam na zegarek wykazujący 17.- Do 19, potem robi się tam chyba niebezpiecznie, tylko błagam, niech pan przyjdzie. Do zobaczenia... chyba. - Mówiłam bardzo szybko i rozłączyłam się. Siedziałam przez chwilę  wpatrując się w ścianę. Nawet nie zauważyłam jak minęło 15 minut.
   Szybko przebrałam się w krótkie, czarne spodenki, kremowe trampki i luźną, kremową bluzkę. Ciemne loki związałam wysokiego kitka, a oczy podkreśliłam eyelinera i tuszem by wyglądać doroślej, żeby wpuści mnie do tej speluny. Szybko zamknęłam drzwi mojego pokoju i wyszłam na ulicę.
   Mijałam wrogo wyglądających ludzi, zerkających na mnie z wyższością. Kierowałam się w bardzo dobrze znaną mi drogę, którą chodziłam codziennie od mojego przyjazdu. Tak na prawdę od kiedy pojawiłam się w Mieście Aniołów, całymi dniami nie robiłam nic tylko łaziłam w okół miasta i dość szybko udało mi się zorientować co gdzie jest.
   W pewnym momencie koło mnie przejechała banda dzieciaków na bmx-ach. Moją uwagę zwrócił starszy ode mnie może o 2 lata chłopak, który przystanął obok mnie i chłopak z krótko ściętymi włosami układającymi się w małe afro. Starszy zmierzył mnie spojrzeniem i uśmiechnął się szeroko wyciągając do mnie rękę.
 - Cześć mała, jestem Zowiem. My się jeszcze nie znamy, co nie? - Wzięłam z niego przykład i równie nonszalancko zjechałam go wzrokiem, po czym z uśmiechając się krzywą odparłam.
 - Cześć DUŻY, jestem Clarissa. Nie, nie poznaliśmy się i raczej nie poznamy. Jestem tu nowa i na razie nie szukam towarzystwa. - Ruszyłam dalej, ale no złapał mnie z nadgarstek. Młodszy chłopak przypatrywał mu się. - Puść mnie! - Zawołałam.
 - Nie do póki nie powiesz mi gdzie mogę Cię spotkać, albo chociaż gdzie mieszkasz.
 - W hotelu. A skoro aż ta Ci zależy, to w parku około 13. A teraz mnie puść, bo idę się spotkać z ojcem. - Zama nie wiem dlaczego mu to powiedziałam, ale był wyraźnie zaskoczony, bo rozluźnił uścisk a ja korzystając z okazji wyrwałam rękę i szybkim krokiem poszłam w swoją stronę. Zowiema więcej nie spotkałam, a nawet jeśli to raczej nic z tego nie wyszło, bo inaczej bym pamiętała.
  Po 15 minutach byłam pod Rinbow. Bez problemu udało mi się wejść do środka. Wnętrze tego miejsca nie zrobiło na mnie specjalnego wrażenia. Od zwykły bar, paru już pijanych, znudzonych życiem ludzi, paru naćpanych. Podeszłam do baru za którym siedziała jakaś dziewczyna.
 - Ty chyba nie jesteś pełnoletnia, co mała?- Zaprzeczyłam. - To czego tu szukasz? - Nachyliła się nade mną.
 - Jestem tu tak jakby umówiona na spotkanie. Mogę prosić cole?
 - Jasne. - Odparła nalała mi coli. - Tylko nie siedź tu zbyt długo. Koło 20 zacznie się tu robić niebezpiecznie dla takich dzieciaków. Jestem Jenny. - Uśmiechnęła się podając mi dłoń. Przedstawiłam się i odwzajemniłam jej gest. - Czy ten ktoś wie jak wyglądasz? - Ups... No i tu pojawił się mój problem. Przecież Mick prawdopodobnie nie ma pojęcie jak wyglądam. Dziewczyna zaśmiała się widząc zmartwienie na mojej twarzy. - Powiedz na kogo czekasz, to go pokieruję.
 - Na Micka Juggera. - Uśmiech spełzł z jej ust. Skrzywiła się lekko i kazała mi usiąść przy stoliku najbardziej w kącie. Nie wiem ile czekałam, z tym mieście można było kompletnie stracić poczucie czasu. Siedziałam wpatrując się w ścianę i popijając colę, a go nie było i nie było. Powoli straciłam nadzieję, że się pojawi. W barze pojawiało sie co raz więcej  nieciekawych typków, a czas leciał. Spojrzałam na zegar pod nad barem. Wskazywał na 18:40. Miał 20 minut. Bałam się. To był mój jedyny plan. Przecież w końcu ktoś zauważy, że jestem sama w tym wielkim mieście i odeślą mnie do ojca do Londynu. Albo gorzej, trafię do domu dziecka. Mroczne wizje przyszłości chodziły mi po głowę, a w oczach zbierały się łzy. W tym momencie bardzo tęskniłam za mamą. Chciałam... Tak bardzo potrzebowałam jej obecności. Zegar wskazywał 18:55 gdy poczułam czyjąś rękę na swoim ramieniu. Moim oczom ukazał się nie kto inny jak mój domniemany ojciec. Patrzył na mnie z troską i cieniem niedowierzania w oczach.
 - Jesteś do niej taka podobna. - No i dowalił. Nie wytrzymałam  po moich policzkach strumieniami spływały łzy. - Ciii... Już dobrze, jestem tu... Czemu nie jesteś z mamą?
 - M-moja mama... N-nie... - Z trudem przeszło mi o przez gardło. - Moja mama umarła. - Wychlipałam tuląc się do niego. - Siedzieliśmy tak w ciszy, a on osłupiały wpatrywał się w okno obejmując mnie.
 - Chodź stąd mała. - Posłusznie wstałam i wyszliśmy z baru. Do drzwi doprowadzały nas zdziwione spojrzenia pijących ludzi. Jenny pomachała mi uśmiechając się smutno, jakby słyszała tę krótką wymianę zdań.
   Mick zaprowadził mnie do samochodu a ja podałam mu na której ulicy jest hotel w którym się zatrzymałam. Szybko wzięliśmy moje rzeczy, a on zapłacił za mój pobyt w tym obskurnym miejscu i zawiózł do siebie. Pokazał mi wolny pokój, gdzie rozpakowałam swoją walizkę, podczas gdy on zrobił kakao.
 - Dobra skarbie, a teraz dokładnie mi wszystko opowiedz.- I opowiedziałam. Jak Jason Williams, mój ojciec, zareagował na wieść o raku mojej mamy, jak wykrzyczał jej w słuchawkę tak głośnie, że nawet ja słyszałam, że ma to głęboko gdzieś co się z nią i ze mną stanie, że nie obchodzę go, bo jestem tylko dowodem jej zdrady. Wtedy jeszcze nie rozumiałam co miał na myśli. Opowiedziałam, jak mojej mamie mimo pobytu w szpitali zaczęło się pogarszać, jak z dnia na dzień widziałam, że jest coraz słabsza, jak przepłakiwałam całe noce, modląc się, by z tego wyszła i jak wraz z jej odejściem straciłam wiarę i w Boga i w życie. Jak zostałam sama przed świeżym grobem Angeli Williams z listem od umarłej, jak czarne myśli chodziły mi po głowie. Jak zjawiłam się w L.A. bojąc się, że odeślą mnie do "taty". Jak czułam się samotna i zastanawiałam się co będzie jeśli on nie będzie chciał się mną zająć. Powiedziałam wszystko, całą wątpliwość i strach, a on tylko patrzył na mnie i czekał aż skończę. Pokazałam mu list od mamy, a gdy skończył czytać, westchnął głęboko i spojrzał mi głęboko w oczy. - Na prawdę tak powiedział? Jason Williams na prawdę powiedział, że ma na Ciebie i Angie wyjebane? - Przytaknęłam. - Czyli postanowione. Zostajesz u mnie. Zapiszemy Cię do szkoły, poznasz nowych ludzi, zaprzyjaźnisz się. Jeśli chcesz to możesz nosić moje nazwisko, ale do niczego nie zmuszam. - Byłam zaskoczona taką reakcją. Spodziewałam się raczej "Nie możesz tu zostać." albo " To wykluczone, ja nawet nie pamiętam twojej matki.", a tu coś takiego.
   Jak powiedział, tak się stało. Zamieszkałam z nim, nie zmieniłam nazwiska, ale na akcie urodzenia było wpisane jego imię i nazwisko. I muszę przyznać, że z czasem pokochałam go jak ojca, i on mnie chyba też. Co prawda, wiadomo często wyjeżdżał  trasy i te sprawy, ale mi ufał, od czasu do czasu przychodziła do mnie jego znajoma, Angie Bowei ze swoją córką Alisson.
   Z Ali to dłuższa historia. Kolegowałyśmy się, do puki ja nie skończyłam liceum i nie poszłam na studia. Gdy miałam 20 lat, dostałam wiadomość  że Jason Williams zmarł, a ja jestem jego jedyną rodziną, tak na dobrą sprawę. Dostałam spadek, ale wraz z Mickiem postanowiliśmy odłożyć go dla mnie na czarną godzinę. Ta godzina nadeszła dopiero gdy postanowiłam wyjechać z Los Angeles z paroletnim synkiem, Alexem i z drugim dzieckiem w drodze.

Clarissa.
___________
uprzedzam, że nie czytałam tego przed opublikowaniem, więc za ewentualne błędy, powtórzenia i beznadziejność tego tekstu bardzo przepraszam.

Slash story - Piąty

sobota, 9 lutego 2013

Slash story. - Piąty. cz. I

No to dodaje. Bardzo krótki, bo to tylko część. Właśnie zaczęły mi się ferie i przez ten czas zamierzam dawać takie fragmenty pisane przez różne osoby. Będą różne fragmenty pisane przez różne osoby. Będę je dodawać tak co 2 może 3 dni. A przynajmniej spróbuje. Miłej lektury ;) i przepraszam, że krótkie.


19.04.1979 r.
   Co czujemy po stracie bliskiej osoby? Pustkę, która przeszywa nasze serca pozostawiając po sobie jedynie poczucie odrzucenia. Tak właśnie się wtedy czuła. Stałam nad tym grobem długo po rozejściu się żałobników. Nie wiem ile czasu tam straciłam. Dni, może tygodnie. Wisiałam nad tym grobem niczym duch i zastanawiałam się dlaczego. Właśnie teraz, gdy zaczynałam być szczęśliwa. Czym jeszcze życie mi dokopie? Jak bardzo los chce mnie jeszcze upokorzyć?
   W pewnym momencie poczułam jak ktoś chwyta mnie za ramie. Spojrzałam gniewnie na osobę która odważyła się przerwać moją egzystencję. Intruzem okazała się być wysoki już łysiejący mężczyzna. Wręczył mi białą, dużą i bardzo ciężką kopertę, uśmiechnął się współczująco po czym zniknął między nagrobkami.
   Długo wpatrywałam się w to co mi dał. Zastanawiałam się, czy to co jest w środku może mi w jakikolwiek sposób pomóc, lub wręcz przeciwnie. Zastanawiałam się nawet, czy nie ma tam bomby, która mogłaby skrócić męczarnie psychiczną. Heh... Z perspektywy czasu wydaje się to absurdalne.
   W środku koperty był list, trochę pieniędzy i klucz. List wyjęłam, a resztę schowałam do torebki. Wraz ze słowami łzy zaczęły powoli spływać po moich policzkach. Mama wyjaśniała tam wszystko. Dlaczego rozstali się z ojcem, o ile mogłam wtedy go tak nazywać. Okazało się, że Angie-moja rodzicielka, zdradziła swojego męża z 20 latkiem! Owszem, była bardzo atrakcyjną kobietą no ale... Był od niej młodszy o 5 lat... Imię i nazwisko tego "szczęściarza"? Na imię miał i nadal ma Mick. Nazwiska nie podam, bo i tak byście nie uwierzyli.
   Z wściekłością wcisnęłam kartkę do torebki i biegiem opuściłam cmentarz. Biegłam do banku. Bardzo starego banku, gdzie niektóre skrytki były jeszcze na klucze. Bo klucz z koperty właśnie stamtąd pochodził. Wzięłam cały zarobek mamy. Było tego około 9 tysięcy dolarów + tysiąc z koperty. Następne co zrobiłam to powrót do domu, rezerwacja biletu lotniczego do L.A. Spakowałam wszystko co było dla mnie ważne i niezbędne. Zamknęłam mieszkanie i wyszłam. Teraz tu wróciłam. Mieszkałam tu z moim synem, potem córką i synem, a teraz syn poszedł na studia.


"Przepraszam, że musiałaś tyle przeze mnie wycierpieć. Ale pamiętaj, że bardzo Cię kocham. A gdy odejdę, a nastąpi to niedługo, będę czuwać nad tobą. Gdy tylko będziesz potrzebowała pomocy, spróbuję pomóc. Podobno ludzie którzy przed śmiercią nie zdążyli wszystkiego załatwić tułają się po świecie. Moją niezałatwioną sprawą jest twoje szczęście, więc może gdy w końcu je odzyskasz, ja odzyskam spokój. Kocham Cię.
Mama"
(fragment listu)

Clarissa.

niedziela, 3 lutego 2013

05 - Just ride, baby. cz. II

Przepraszam, przepraszam, przepraszam, przepraszaaaam! Wiem, to jest beznadziejna, napisane w godzinę, byle by było. Nie ma tu nawet połowy tego co powinno być, ale bardzo długi nic nie wstawiałam i muszę to nadrobić.
 Przydałoby się podsumować ankietę... Według was najlepszym opowiadaniem jest "Slash story". Nie ukrywam, że piszę mi się to najprzyjemniej i mam już pomysł na całość, więc uprzedzę tylko, że postaram się to ułożyć tak, żeby było tego jak najwięcej.
Muszę podziękować jeszcze za wasze głowy w tej ankiecie i prawie 7150 wejść. Może wam sie to wydawać mało, ale dla mnie to wielki zaszczyt, że ktoś to wgl. zagląda. Dziękuję.

DUFF, AXL WSZYSTKIEGO NAJLEPSZEGO!!!  No na urodziny macie tu kawałek z Duffem i Axl również występuje. Rose ma już 51 lat, szok. Mógłby o siebie zadbać, ale ok, olać, niech robi co chce XD

zjarane zbyszki XD

<3 p="">


Dla Erin,
tak po prostu, bo piszesz jedno z najśmieszniejszych opowiadań które czytam,
a po każdym twoim rozdziale chce mi się śmiać.
Pisz szybko następny bo mam niedosyt. ;*

   Szła sama ciemnym lasem, otaczała ją głucha cisza tylko od czasu do czasu słyszała pohukiwanie sowy, lub wycie wilka. Rozglądała się do okoła, ale widziała tylko drzewa i jakąś postać biegnącą z cienia do cienia, by pozostać nie za uwarzoną. Sylwetka owej postaci wydawała jej się dziwnie znajoma, ale nie chciała długo się nad tym zastanawiać. Sytuacja wywoływała u niej dreszcze  Bała się. Nigdy nie lubiła się bać, dlatego zawsze gdy ktoś proponował jej oglądanie horrorów, lub spacer w środku nocy-odmawiała.
   Za sobą usłyszała jakiś szelest. Obróciła się szybko w okół własnej osi, ale nic tam nie było. Spanikowana zaczęła biec co sił w nogach. W oczach zbierały jej się łzy bezradności. Mijała kolejne drzewa i zakręty, ale wszystko wydawało jej się być takie same. Miała przerażające wrażenie, że ktoś ją goni. Obejrzała się przez ramie, ale zobaczyła tylko leśną drogę, a wszytko co było z nią wydawało się takie jasne i przejrzyste.
   Nie zdążyła się nawet zatrzymać, gdy poczuła uderzenie. Upadła na ziemie a nad nią stał mężczyzna. Dziwnie znajomy mężczyzna. Spojrzała na niego z przerażeniem i nagle całe otoczenie się zmieniło. Nie było już lasu podzielonego na dobrą i złą stronę. Była noc, żadnych latarni, tylko gwiazdy i księżyc. Leżała na pisaku cała obolała, a nad nią stał ON cały uśmiechnięty  z obłędem wypisanym ta twarzy. Zobaczyła błysk ostrza, a z usta Collina poruszyły się, jednak ona nie usłyszała co chciał jej powiedzieć, przymknęła powieki a w okół znów zapanowała ciemność.
   Obudziła się z krzykiem siadając gwałtownie na łóżku. Rozejrzała się niepewnie i uświadomiła sobie, że jest w motelu niedaleko Nowego Yorku. Z westchnieniem opadła na poduszki. Zaczęła intensywnie myśleć. Uderzyło ją wspomnienie rozmowy z chłopakiem, który próbował ją skrzywdzić, a może nawet zabić.

   Szła korytarzem motelu. Chciała jak najszybciej dostać się do pokoju kuzynki, przebrać i zabierać z tego miejsca.
 - Lizzy!! - Wciągnęła gwałtownie powietrze słysząc ten głos, którego za wszelką cenę nie chciała usłyszeć. Zatrzymała się i obróciła. Z poważną miną spojrzała w oczy co najmniej o głowę wyższemu chłopakowi i objęła się ramionami. - Lisa, chciałem Cię przeprosić. Byłem pijany, czasem dziwne rzeczy wpadają mi do głowy. Ja... Nie chciałem Cię skrzywdzić... - Chciał złapać ją za ramiona, ale odsunęła się jak najdalej od niego. Nie miała ochoty na żaden kontakt z tym człowiekiem. Odwracała wzrok i chowała się za kurtyną włosów byle tylko nie pokazać jak bardzo się go boi.
 - Collin, w porządku  rozumiem. Byłeś pijany, a ja nierozważna, nie powinnam była oddalać się od grupy. Nie chce o tym rozmawiać.
 - Czyli mi wybaczasz?
 - Tak wybaczam, ale pozwól mi już iść się przebrać.
 - Dziękuję. - Uśmiechnął się szeroko, na co ona tylko się krzywiła. - Wiesz... Tak sobie pomyślałem... Skoro nie jesteś na mnie zła, to może wyskoczyli byśmy razem gdzieś, kiedyś. - Odwracał wzrok i drapał się po głowie, a w niej nagle włączyła się odwaga.
 - Nie. To, że Ci wybaczam jeszcze nic nie znaczy. Nie chce mieć z tobą nic wspólnego Collin. Jeszcze nie zwariowałam na tyle by zgodzić się na randkę ze swoim niedoszłym gwałcicielem i zabójcą  - Odwróciła się na pięcie i co siła w nogach popędziła na górę zostawiając przy schodach zaskoczonego chłopaka. Na korytarzu wpadła na swoją kuzynkę i bezceremonialnie padła jej w ramiona i się rozpłakała.

   Elizabeth podniosła się z miejsca i chwiejnym krokiem weszła do łazienki. Spojrzała w lustro i skrzywiła się z niesmakiem. Podkrążone, pozbawione blasku oczy; oklapnięte, matowe włosy i zmarnowany wyraz twarzy. W swoim własnym mniemaniu przedstawiała obraz nędzy i rozpaczy. Zmoczyła głowę w zimnej wodzie.
 - Samotność Ci nie służy panno Price. - Westchnęła do swojego dobicia i wróciła do łóżka.

***

 - W czym mogę pomóc? - Zapytała recepcjonistka w Grand Hotel w N.Y. ze sztucznym uśmiechem przylepioanym do tej równie sztucznej buźki.
 - Elizabeth Price. Przyjechałam do Pana Michaela McKagana. - Kobieta sprawdziła listę gości i z "przykrością" oznajmiła, że nie goszczą nikogo takiego. - Taa... A Duff McKagan? - Kobieta ponownie przestudiowała listę.
 - Pokój 312.
 - Dziękuję. - Poprawiła torbę na ramieniu i skierowała się do windy. Gdy jechała na górę szybko poprawiła swój wygląd. Przecież nie mogła wyglądać jak kawał gówna, bo nie pozwolił by jej na kontynuowanie samotnej podróży.
   Wysiadła na 9 piętrze i zapukała do wskazanych drzwi. Cisza, pusto. Zapukała jeszcze parę razy, ale wciąż to samo. Zajebiście, zapomniał o mnie i gdzieś polazł. pomyślała.
 - To jeden z pięciu. - Odwróciła się gwałtownie w stronę głosu. Stała przed nią starsza pani w uniformie pokojówki. - Są nieznośni. Hałasują i śmiecą. Zero przyzwoitości w sercach nie moją. - Mimowolnie uśmiechnęła się słysząc słowa które tak często słyszała z ust swojej babci.
 - A wie Pani, gdzie mógł pójść? Jestem tu by go powstrzymać przed tym wszystkim. - Kobieta uśmiechnęła się łagodnie w jej stronę.
 - Jakaś ty grzeczna. Nie pokój się w to towarzystwo, bo zniszczą Cię od środka. - Widząc błagalną minę dziewczyny westchnęła. - Jeśli nie ma ich tu to mogą być jeszcze w 311, 312, 324 albo 325.
 - Bardzo Pani dziękuję. Miłego dnia. - Pomachała kobiecie i zapukała do pokoju obok. Cisza. Zapukała też pod 311 i 324, ale tam też nikogo nie zastała. Z wściekłością walnęła kilka razy pięścią w ostatnie drzwi. Usłyszała głośne przekleństwa i zaraz otworzył jej jakiś rudy chłopak, może jakieś 2 lata od niej starszy.
 - CZEGO KURWA!?!? O... Wybacz. Co sprowadza do mnie taką ślicznotkę, co? - Blondynka przewróciła oczami.
 - Jestem Elizabeth. Powiedz, jest tam może Michael?
 - Sorki mała, nie znam nikogo takiego. - Chciał zamknąć drzwi, ale przytrzymała je ręką.
 - Zapytam jeszcze raz. Jest tu Duff McKagan?
 - McKagan?! Trzeba było od razu mówić! Właź mała! - Chłopak przepuścił ją w drzwiach pozwalając wejść do środka. W pokoju siedziało jeszcze czterech chłopaków, ale jej uwagę zwrócił farbowany blondyn, który na jej widok aż wstał. Uśmiechnął się szeroko i chciał podejść by ją przytulić, ale ona upuściła na ziemie swoje rzeczy. No, i jej opanowanie szlak trafił
 - ZABIJĘ CIĘ TY PARSZYWA GNIDO!!! - Rzuciła mu się w jego stronę i już prawie by dopadła zszokowanego chłopaka, ale ktoś złapał ją w pasie i podniósł do góry. Spojrzała przez ramie, ale zobaczyła tylko burze czarnych loków mówiącą coś w stylu "wyluzuj mała, cokolwiek zrobił, zaraz za to zapłaci." - Puszczaj ty... ty... człowieku bez twarzy! - Zeszkliły jej się oczy, więc zaraz ją puścił, a ona pokonała resztę drogi do swojego przyjaciele i przytuliła się do niego wybuchając płaczem. Zszokowany chłopak przytulił ją do siebie. Podniósł ją na ręce i biorąc po drodze jej rzeczy wyszedł na korytarz zostawiając skołowanych kumpli w pokoju. Zaniósł ją z powrotem pod numer 312 i posadził na łóżku.
 - Eliza, uspokój się i powiedz dlaczego chciałaś mnie zabić.
 - B-bo... Pozwoliłeś m-mi wyjechać z-ze Seattle.
 - A może trochę jaśniej? - No i opowiedziała mu ze szczegółami wszystko co zdarzyło się po opuszczeniu jej rodzinnego miasta. - Boże, kochanie przepraszam... Powinienem jakoś Cię przekonać byś pojechała ze mną do L.A. - Mówił chowając twarzy w dłoniach.
 - Po co? Żebym zepsuła Ci twoje nowe życie? Nie, dobrze że odmówiła, nie mogłabym...
 - Przestań gadać bo pieprzysz głupoty. Wiesz jak mi Ciebie brakowało? Nie mogłem znieść myśli, że jesteś nie wiadomo gdzie, podczas gdy ja siedzę w L.A. - Więcej nic już nie odpowiedziała, tylko wtuliła się w niego, byle tylko nie wyczytał z jej oczu jak bardzo cierpi.
_______
Komentujcie, opieprzajcie, słodźcie, bo to wszystko jest bardzo pokrzepiające i zachęca do pisania. Dziękuję ;)