wtorek, 24 lutego 2015

Just ride, baby. - 21.

 Czuję się dość dziwnie publikując ten rozdział. Coraz ciężej mi się piszę, bo mam wrażenie, że co rozdział sama sobie podnoszę poprzeczkę. Ten wątek był szczególny, wymagał takiej atmosfery, takiego stylu. Jestem pełna niepewności, bo nie wiem czy dam radę utrzymać narzucony sobie poziom, ale będę się starać.
 To ostatni rozdział, zamykający wątek tajemniczego wydarzenia, które miało miejsce "przed". Mam nadzieję, że nikt się nie rozczaruje.
Pozdrawiam, Inter lineas.

 
 30 godzin po:

   Byli pierwsi, ale nie wiedział, czy powinien cieszyć się z tego powodu. Pomagając Alisson wysiąść z samochodu wpatrywał się w gmach kościoła. Widział przy bramie trójkę ludzi. Rodzice Amy i Axla, a także ich młodszy brat Stuart. Miły piętnastolatek z paroma... ubytkami jak to mówił jego ojciec. A w języku wszystkich innych ludzi - niepełnosprawny umysłowo, jednak nie na tyle by rzucało się to w oczy. Izzy zawsze lubił tego chłopca, bardziej niż jego ojca.
  - Wchodzimy? - Zapytała biorąc go za rękę. Szybko pokręcił głową.
  - Nie. Poczekajmy na resztę. - Powiedział zdecydowanym tonem, jednak prawda była taka, że po prostu się bał. Nie chciał widzieć swoich rodziców, którzy na pewno tam są, nie chciał też rozmawiać z państwem Bailey.
  - Dobrze. - Powiedziała przytulając się do niego. Wiedziała, że nie chciał tu przyjeżdżać.
   Nie czekali długo, bo już po paru chwilach obok nich zaparkował inny samochód, z którego wysiadła Elizabeth z dwoma blondynami. Mężczyźni przywitali się uściskiem dłoni, za to kobiety przytuliły się mocno.
  - Będę musiała Ci coś powiedzieć, gdy będzie po wszystkim. Clary też powinna wiedzieć. - Powiedziała blondynka uśmiechając się blado. Nikt więcej się nie odezwał, a po paru minutach podczas których wszyscy zdążyli spalić po papierosie przyjechało kolejne auto, które zatrzymało się za resztą pojazdów zakańczając pochód. Pierwszy wysiadł Mulat, najwyraźniej prowadził. Następnie z samochodu wyłonił się Axl i pomógł wysiąść Clarissie. Izzy spojrzał po zgromadzonych. Wszyscy mieli nietęgie miny, mimo to zapytał.
  - Gotowi? - Odpowiedzieli mu skinieniem głowy i wszyscy ruszyli w stronę bramy. Zapowiadał się koszmarny dzień.

*** 

Przed:

  Z każdym łykiem butelka szkockiej robiła się coraz cięższa. Pociągnęła jeszcze parę razy, do ostatniej kropli, aż gardło zapiekło ją nieprzyjemnie i krzywiąc się zaczęła kaszleć. Spojrzała w niebo opierając się o maskę samochodu swojego brata. Muzyka głośno dudniła przez otwarte okna. Obróciła butelkę w palcach i rzuciła nią o ścianę budynku. Zdobione szkło rozbiło się na tysiące kawałków iskrząc w świetle ulicznych latarni. Uśmiech wkradł się na jej twarz, było w nim  coś niepokojącego, ale ulica była pusta. Brak żywej duszy, która mogłaby zauważyć, że coś jest nie tak. 
  Wolno podniosła swoje stanowczo za bardzo wyeksponowane cało i pławiąc się w stanie upojenia alkoholowego wsiadła do samochodu. W tym momencie przestała żałować, że pozwoliła zrobić z siebie "seksowną laskę" i ubrać się w lateks. Odetchnęła głęboko, włączyła radio i ruszyła, jak w filmach, z piskiem opon. Pruć ulicami z zawrotną prędkością, sportowym autem, z głośno włączoną muzyką, raczej nie było w jej stylu. Nie dotychczas. Była grzeczna. Zawsze ułożona, pełna współczucia, obrończyni uciśnionych. Ale z dnia na dzień, od śmierci jej męża coraz bardziej się zatracała. Szukała pocieszenia w alkoholu, w papierosach, w mężczyznach. Szczególnie jednym. Steven, jej mała oaza spokoju, gdzie ukrywała się przed światem. Mężczyzna, który za razem był teraz jedną z najważniejszych na świecie osób i jedną z tych, od których pragnęła uciec. Dla jego dobra. Na jakiś sposób go pokochała, ale nie było to na tyle mocne i trwałe uczycie by pobudziło jej zdrowy rozsądek po alkoholu. Nie. Teraz myślała tylko o jednym, o bólu. Chciała poczuć ból fizyczny, który odwrócił by jej uwagę od tego co czuła. Od pustki w sercu, od bólu, który nie ustawał od ponad roku. Pragnęła uciec i zrobiła to. W najgorszy możliwy sposób jaki tylko mogła.

 ***

Teraz:

  Nie spodziewał się, że spotkanie z rodzicami będzie aż tak kłopotliwe i o ile Axl poradził sobie z tym całkiem zręcznie, dla Izzi'ego widok matki był szokujący. Ciężko się dziwić, wyjechał z domu za młodu, a od tamtego czasu widział się z rodziną zaledwie dwa razy, dlatego nie był przygotowany na to co teraz zobaczy.
  - Jeff. - Powiedziała z tym matczynym uśmiechem, którego tak bardzo mu brakowało. Jej ciemne włosy przeplatane były siwymi kosmykami, wokół oczu i ust pojawiły się zmarszczki, których nie miała jeszcze parę lat wcześniej. Jadnak najbardziej zdziwiła go poczucie, że ma do czynienia z osobą starszą.
  - Mamo... - Odwzajemniając ciepły uścisk spojrzał na swoją ukochaną. Uniósł lekko brwi widząc jej uśmiech. Wyglądała na rozczuloną, nie był w stanie zrozumieć jej reakcji. Od kiedy starość wywołuje takie emocje? - To jest Alisson. Moja... Narzeczona. - Taką wersję ustalili wcześniej. Ponownie zaskoczenie przeżył, gdy kobieta spojrzała na dziewczynę i uściskała ją ze łzami w oczach. Coraz częściej miał wrażenie, że nie rozumie innych ludzi.
  - Miło mi Cię poznać. Cieszę się, że mój synek znalazł taką ładną dziewczynę... - I zaczęła się typowa babska rozmowa, nawet nie miał ochoty udawać, że słucha. Zamiast tego zwrócił uwagę na swojego przyjaciela.
   Ojczym Axl'a najwyraźniej nie cieszył się, że widzi pasierba, w przeciwieństwie do jego matki. Pani Bailey wyglądała na szczęśliwą, tak samo jak jej najmłodszy syn. Stuart teraz w wieku piętnastu lat zachowuje się jak ośmiolatek i z radością bawi się okularami starszego brata. Nie chciał psuć tej chwili, bo przyjaciel wydawał się być dość zadowolony, ale ktoś musi przywrócić go do porządku, tym bardziej, że reszta towarzystwa czuła się dość niezręcznie.
  - Will. Chodźmy już. - Rudowłosy spojrzał na niego, krótko skinął głową i ruszył w stronę kościoła zostawiając okulary bratu.
  Smętna atmosfera ciągnęła się za nimi jak mordoklejka przez całą drogę do kościoła i jeszcze dłużej. Weszli do świątyni i zajęli miejsca w jednej w pierwszych ławek. Wszyscy po kolei podchodzili do ołtarza, mimo że nikt nie był przesadnie religijny. Nie przyjechali się modlić, o nie. Przyjechali po coś zupełnie innego. Gitarzysta obserwował twarze towarzyszy. Nie wiedział czego się spodziewać, co poczuje gdy to zobaczy? W końcu przyszła jego kolej. Wstał powoli i podszedł. Nie spodziewał się, że na ten widok przywróci tyle niezręcznych wspomnień. Jego oczy powoli napełniały się łzami. Coś zakuło w sercu.
   Była tam. Leżała otoczona białymi kwiatami kontrastującymi z jej rudymi włosami spiętymi we francuski kok. Wyglądała pięknie w żółtej letniej sukience i zielonych butach na niewielkim obcasie. W dłoniach trzymała bukiet białych róż. Była piękna. Była na prawdę piękna, a on był jej pierwszą miłością. Ze spuszczoną głową wrócił na swoje miejsce. To najgorszy dzień jego życia, szkoda że tak późno zdał sobie z tego sprawę.
   Ceremonia nie trwała długo, a może tak mu się zdawało? W zasadzie nie słuchał pastora, ani bliskich zmarłej wspominających jej złote serce. Myśli zajęte miał wspomnieniami z dzieciństwa, odtwarzał w głowie obraz jej uśmiechniętej buzi gdy miała sześć lat, a on dał jej czekoladę na urodziny. To jak skrzywiła się gdy pierwszy raz dali jej napić się piwa. Dziewczyna, która w środku nocy wychodziła z domu przez okno w swoim pokoju i zeskakiwała z drzewa pewna, że ją złapie. Każdy jej uśmiech, iskierki w oczach gdy udało mu się ją rozbawić. To z jakim zapałem opowiadała o swoich planach na przyszłość. Miękkość jej ust gdy pierwszy raz się całowali. Łzy w oczach gdy wyjeżdżał. Jednak za nic nie potrafił przypomnieć sobie jej wyrazu twarzy po przyjeździe do Los Angeles. Jej obraz był jakby przygaszony, zamazany. Niegdyś wyrazista, stała się jedną z osób które mija się na ulicy i nawet nie zwraca się na nie uwagi. Ta myśl sprawiała mu nieopisany ból w klatce piersiowej.
  - Izzy, wstawaj. - Alisson wyciągnęła go z transu. Faktycznie, tego wszystkiego co przed chwilą czuł już nie ma. Było kiedyś, ale z biegiem czasu zniknęło i zostało zastąpione czymś innym, mocniejszym. Czymś takim, czy może raczej kimś takim była właśnie Alisson. Jego piękna, ukochana żona. Wstał z nawy i wraz z Axl'em podeszli do trumny. Po raz ostatni spojrzał na twarz siostry swojego przyjaciela zanim ksiądz zamkną pokrywę. Z niemałym trudem unieśli konstrukcję z jasnego drewna i ruszyli ku wyjściu. Szedł z wysoko uniesioną głową. Amy nie chciałaby, żeby tak się czuł. Wiedziała, że było to samolubne, ale czasem każdy może pozwolić sobie na odrobinę egoizmu.
  Sam pogrzeb nie był długi, w zasadzie zajął mniej czasu niż msza. Axl wrzucił do dziury trochę ziemi i czerwoną różę, jakże trafnie. Ku zaskoczeniu większość Steven podarował jej pierścionek, jednak nikomu nie chciał wyjaśnić, dlaczego wrzuca akurat to. A Jeff... Jeffrey wyciągnął z kieszeni złożoną na pół fotografię przedstawiającą rudą dziewczynkę i parę lat starszego od niej chłopaka z czarnymi włosami. Liv zerknęła na zdjęcie i uśmiechnęła się. Skinęła zachęcająco głową mówiąc ciche "No dalej, byłaby szczęśliwa". Tak też zrobił. Pod olbrzymią warstwą ziemni znalazła się czerwona róża, pierścionek i stara fotografia.
  Amy spoczęła obok grobu swojego męża David'a Smith'a żołnierza, którego żadnemu z nich nie było dane go poznać. Mogli jedynie zaufać słowom Pani Bailey, że był to wspaniały młody człowiek, który uszczęśliwiał jej córkę. I tyle, nikt nie miał w tej sprawie nic do gadania.
  Postanowili odpuścić sobie stypę. Nikt nie miał ochoty na spotkanie z rodziną i nic dziwnego. To był najgorszy słoneczny dzień od kiedy się poznali. Rozbili się na małe grupki, Steven usiadł na ławce i przyglądał się zdjęciu Amy na nagrobku, kawałek dalej Slash i Duff palili rozmawiając półgłosem z Axlem, a kawałek dalej rozmawiały dziewczyny. Miał nieszczęście znaleźć się w samym epicentrum z papierosem w ustach i w zasadzie nie pozostało mu nic, jak tylko słuchać. Elizabeth opowiadała właśnie ze szczegółami zwierzenia Stevena z podróży do Indiany. To była ta jedna cecha, za którą nie lubił Lizzy. Inteligentna, ładna dziewczyna ze zmysłem artystycznym, ale potworna plotkara.
  Kątem oka zauważył, że Axl przysiadł się do Stevena, a blondyn bez ogródek zaczął opowiadać mu, co łączyło go z Amy. Trzeba przyznać, że omal papieros nie wypadł mu z ust gdy zrozumiał w końcu odpowiedź rudowłosego. Nie spodziewał się po przyjacielu takiej wyrozumiałości i opanowania, może już wcześniej coś podejrzewał?
  - Cieszę się, że miała w tobie oparcie, gdy mnie nie było w pobliżu. - Wypowiedział te słowa półgłosem, jednak wszyscy wyraźnie je usłyszeli. Zapadła cisza przerywana tylko szlochem Adlera.
  - Idę na odwyk. - Steven nawet nie podniósł głowy.
  - To dobrze. To bardzo dobrze stary. - Axl poklepał przyjaciela po plecach w geście aprobaty i podniósł się. - Wracajmy. - Zwrócił się do całej reszty, po czym jeszcze raz spojrzał na nagrobek. - Spotkamy się tam na górze. Czekaj na mnie siostrzyczko. - Ta wypowiedz mogłaby wprawić w osłupienie osoby nie znające Bill'ego Bailey'a tak dobrze, jednak Izzy doskonale zrozumiał co przyjaciel miał na myśli. Axl ma jeszcze parę rzeczy do zrobienia nim będzie gotowy odejść z tego świata.
   Pora wracać, jedni obiorą za kurs Los Angeles, inni klinikę odwykową, jednak uwagę trzeba skupić na tych, którzy podążają do Seattle. Pogrzeb Amy, to dopiero początek złej passy.