wtorek, 17 lutego 2015

Just ride, baby. - 20.

26 godzin po:

  Zmierzyła wzrokiem rozmawiającego przez telefon Mulata i odgarnęła z twarzy kosmyk włosów, który uciekł spod plątaniny gumek i spinek utrzymujących misterny kok na czubku jej głowy.
  - Steven jest już z wami? Trzyma się jakoś? - Zapadła chwila ciszy. - Naćpany? Akurat dziś?! Cholera, co za... Wiesz chociaż co brał? Nie... Jak to płacze? On... Cholera - Mężczyzna ponownie zamilkł i odwrócił się przodem do kobiety siedzącej w fotelu. Patrząc na nią zawsze czuł się spokojniejszy, ale dziś nawet skrzyżowanie spojrzenia z jej błękitnymi oczyma nie pozwalało mu się zrelaksować. Znał Adlera tyle lat, a jeszcze nigdy nie widział jak przyjaciel płacze. Wiadomość, że jest teraz w takim stanie przez jedną dziewczynę... Przez tę dziewczynę.
  - Możesz powtórzyć? Co z nią robił? O cholera, poważnie? Ma przerąbane... Rose wie? Nie? Cholera... Dobra McKagan, właduj jego zaćpane dupsko do samochodu, my bierzemy Axl'a i spotykamy się w Indianie... Z tego co się orientuje Amy już tam jest... Izzy miał to załatwić... Cholera, to do niego zadzwoń kretynie! No... Dobra... Do zobaczenia. - Z głośnym westchnieniem odłożył słuchawkę na widełki i spojrzał na szatynkę.
  - Pięć razy powiedziałeś "cholera". - Widząc jego niepewną minę szybko dodała. - Liczyłam. Co się znów stało? - Jej przyjaciel niepewnie spojrzał w stronę schodów, nachylił się nad nią i szeptem przekazał nowo zdobyte informacje. Serce zabiło jej mocniej i nie była pewna, czy to przez jego bliskość, czy raczej przez wagę jego słów.
   - Na prawdę to robili? O cholera... - Uśmiechnęli się równocześnie, ale był to słaby, niemrawy uśmiech. Teraz wszyscy robili dobrą minę do złej gry. Podniosła głowę instynktownie wyczuwając obecność kolejnej osoby w pomieszczeniu. Wyglądał tak... Inaczej... Ponad miesiąc wcześniej wyprowadziła się z ich wspólnego domu, teraz była w drugim miesiącu ciąży, ale brzuch na szczęście nie był jeszcze aż tak widoczny, by jej były partner mógł cokolwiek zauważyć.
  - Gotowy? - Zapytała łagodnie, a on spojrzał na nią wzrokiem tak pozbawionym uczuć, że aż zrobiło jej się zimno. Skinął głową lekko dostrzegalnie, zszedł z paru ostatnich stopni i powoli ruszył przez pokój. Wielki Axl Rose, zawsze pewny siebie i mocno stąpający po ziemi człowiek zwiesił głowę i wbił spojrzenie w podłogę przed nim. Wydawało się, że wystarczy byle podmuch wiatru, by runął jak domek z kart. Nienawidziła tego widoku.
   Saul objął ją i delikatnie pchnął w stronę frontowych drzwi, przed którymi stał Axl. Jego ręka wciąż znajdowała się na klamce.
  - Axl, na prawdę musimy iść... - Ponaglił go Slash.
  - Jeszcze chwila... - Szepnął. Clarissa poczuła ból w piersi obserwując, jak miłość jej życia bierze parę głębokich oddechów, a jednocześnie podziwiała kształtne usta, które uwielbiała całować. Rude kosmyki opadały okalając jego twarz, miał zamknięte oczy. Piękny, pomyślała, ale zaraz skarciła się za tę myśl, ponieważ on otworzył oczy, uniósł wysoko głowę i założył okulary przeciwsłoneczne. Ona, jak i stojący obok niej przyjaciel jak na komendę zrobili to samo. Szybko poprawiła jeszcze czarny rozkloszowany kapelusz, naciągnęła czarne skórzane rękawiczki i chwyciła niewielką kopertówkę. Tyle była w stanie zrobić, nim drzwi się otworzyły. Szybko ruszyli przez trawnik prosto do samochodu, bo to co działo się przed posiadłością przypominało prawdziwy armagedon.
   Tragiczna wiadomość obeszła prasę szybciej, niż samych zainteresowanych, dlatego nie można się dziwić, że na równo skoszonym trawniku przed domem, stało tysiące reporterów z całego miasta, a może nawet z całej Kalifornii. Wszyscy chcieli dowiedzieć się jak trzyma się wokalista jednego z najlepszych zespołów w kraju. Jedyną osobą, która wolałaby być w tym momencie w każdym innym miejscu na świecie, był Axl Rose.

***

28 godzin po:

   Gdy tylko udało im się wydostać z oblężonego przez reporterów Beverly Hills pognali drogą stanową. Clary i Saul co jakiś czas wymieniali jakieś uwagi odnośnie cichej muzyki z radia. Już dwa razy musieli zmieniać stację, by nie wysłuchiwać wiadomości o sytuacji w jakiej się znaleźli... To nie wpłynie dobrze na karierę wokalisty, ani całego zespołu. Wszyscy to wiedzieli, ale nie śmieli powiedzieć tego głośno.
   Siedział z tyłu nie odrywając spojrzenia od drogi za oknem. Pustka, to czuł. Jakby ktoś wyrwał mu serce z piersi, ukradł kawałek duszy. Mediom nie może pokazać słabości, ale przy najbliższych nie bał się odsłonić tej maski. Był zbyt rozbity by przejmować się co o nim później pomyślą. Za bardzo im ufał. Za bardzo...
   Wyłapał jedno z ukradkowych spojrzeń jakie posyłała mu od samego początku. Potrzebował jej, w tej chwili najbardziej pragnął poczuć, że jest przy nim, poczuć ciepło jej ciała, kształt dłoni w jego dłoni. Możliwe, że było coś w jego tęsknym spojrzeniu, bo kobieta szepnęła coś kierowcy na ucho, po czym niezgrabnie przeszła z przedniego fotela na kanapę z tyłu. Usiadła tak blisko, że znów poczuł zapach jej perfum. Przeniósł ciężar ciała na drugą stronę i oparł głowę o jej ramie. Zamknął oczy gdy paznokciami znaczyła wzory na jego przedramieniu. Takie drobiazgi, a tak znajome, niosą za sobą tyle różnych wspomnień. Zacisnął palce na jej palcach.
  - Clariss... To nic nie zmienia, prawda? - Zapytał przyciszonym głosem, nie chciał by jego kumpel słyszał tą rozmowę. Od razu wyłapał gwałtowne przyspieszenie jej pulsu, szybszy oddech. Już znał odpowiedź, ale jej głos, tak cichy i tak przyjemny dla ucha załagodził ból związany z treścią.
  - Nie... Nie Axl, to niczego nie zmienia. - Szepnęła wolną dłonią gładząc go po włosach.
  - Tak myślałem... Ale masz racje, tak będzie lepiej. - Dodał powoli odpływając w jej ramionach.
  - Dziś jestem przy tobie. Nie zostawię Cię w takiej chwili. Cały czas będę obok. - Powiedziała z lekką paniką w głosie. Uśmiechnął się. Pierwszy raz od ponad doby wykrzywił usta w lekkim, niemal nie dostrzegalnym uśmiechu. Podniósł jej dłoń do swoich ust i złożył na niej ostatni pocałunek pełen ciepła i czułości.
  - Kocham Cię.
  - Wiem... Wiem, ja Ciebie też kocham. - Odparła i tylko po tonie jej głosu mógł stwierdzić, że łzy płyną jej po policzkach. Brzmiała wtedy w ten charakterystyczny sposób. Wszystko to, cała jej osoba wpływała na niego kojąco, tak że zapadł w długi, niespokojny sen.

***

28 godzin i 30 minut po:

  Jechali już od ponad dwóch i pół godziny, a Elizabeth była bliska spoliczkowania Stevena.
 - Zatrzymaj się! - Zażądała wbijając paznokcie w tapicerkę samochodu. Duff bez słowa sprzeciwu zjechał na pobocze. Sam miał już dość paplaniny przyjaciela i czuł ogromną potrzebę by zapalić.
  Gdy tylko samochód się zatrzymał otworzyła gwałtownie drzwi i wsiadła trzaskając nimi. Miała na sobie czarne szpilki, ale nie przeszkodziło jej to w kopnięciu w jedną z opon.
 - Nie dam rady, jeśli on się zaraz nie zamknie uduszę go gołymi rękoma. - Powiedziała gdy tylko McKagan stanął obok niej. Z wdzięcznością wzięła od niego papierosa, którym ją poczęstował i zapaliła.
 - Jeszcze godzina i będziemy na miejscu. Wytrzymasz. - Powiedział opierając się o maskę auta. Dobrze rozumiał jej frustrację. Słuchając swojego kumpla sam uronił łzę, a nie był aż tak wrażliwy jak ona. Nic dziwnego, facet miał złamane serce. I właśnie wychodził z samochodu. Miał twarz całą czerwoną od płaczu i wydawał się dużo trzeźwiejszy niż na początku trasy.
  - Też mogę zapalić? - W sposobie jaki to powiedział było coś, przez co miał ochotę oddać mu całą paczkę, ale blondynka podała mu swojego papierosa unikając go wzrokiem. Blondyn z wdzięcznością wziął prawie całą fajkę i zaciągnął się. Tymczasem Liz nie wytrzymała.
 - Steven, rozumiem, że cierpisz, ale... Proszę nie opowiadaj więcej o tym jak kochasz Amy. Skończyły mi się łzy, nie mam siły tego dalej słuchać. - Ku zaskoczeniu wszystkich, Adler uśmiechnął się, przyciągnął dziewczynę do siebie i przytulił z niespotykaną u niego delikatnością.
- Wybacz Lizzy, ale... Ta kobieta to pieprzona miłość mojego życia.

***

29 godzin po:

   Czarne BMW sunęło po drodze, a jego pasażerowie byli wyjątkowo cisi. Trudno się z resztą dziwić, ta dwójka nie należała do wygadanych, lubili milczeć i żadnemu to nie przeszkadzało. Jednak ów cisza niosła ze sobą smutek, a on dobrze wiedział, że taka atmosfera prędzej czy później zmusi ją do mówienia. Bawiło go to, a zarazem czuł niezadowolenie, że to właśnie smutek jest zapalnikiem dla jej słowotoku. Nienawidził tego, bo był to sygnał, że jest nieszczęśliwa. I faktycznie nie musiał czekać długo. Zostało jakieś pół godziny drogi do ich celu, gdy się odezwała.
  - Wiesz Jeff... Tydzień temu byłam najszczęśliwszą osobą na świecie. - Powiedziała w końcu, a on zerknął na nią kontem oka. Wiedział o czym mówi, ale nie pojmował toku jej rozumowania. O czym myślała? Co chciała mu przekazać? Była dla niego zagadką, którą w koło chciał rozwiązywać. Jak dobra książka, do której zawsze się wraca.
  - O takim ślubie marzyłam. Na prawdę! - Dodała widząc jego niepewny wzrok. - Mała kapliczka w Vegas, tylko dwoje światków... Nic wielkiego, bez obecności moich rodziców, brata... Tylko osoba, z którą chcę spędzić resztę życia. - Uśmiechnął się. Kochał ją tak mocno, chciał spełnić wszystkie jej marzenia.
  - I tak będziemy musieli to powtórzyć. Rodzice tego zażądają. - Powiedziała zamykając oczy. - A było tak pięknie. Tylko my z Elizabeth i Duffem, nikt więcej nie wiedział. Za parę lat zrobilibyśmy to znów, tylko w dużym kościele, z rodzinami i przyjaciółmi. Miałabym piękną białą suknie ślubną, a ty czarny garnitur. Potem byłoby wesele, rodziców odesłało by się do hotelu, a my z przyjaciółmi pilibyśmy do rana, jak jeszcze parę lat temu... Kupilibyśmy duży dom... Nie mysi być w mieście. Może nad jeziorem? Tak... Duży biały dom... Ale nie za duży... Tak, żeby było nam wygodnie... A parę lat później zaszłabym w ciążę i urodziła Ci małego chłopca i wybrałbyś imię, które Ci się podoba... Wtedy pewnie już reszta też miałaby dzieci i przyjeżdżali by do nas z swoimi brzdącami, wszyscy szlibyśmy nad jezioro, robilibyśmy grille, a wieczorem, gdy dzieci już zasną siadalibyśmy i pili rozmawiając i wspominając jak to było jeszcze przed paroma laty, kiedy dopiero się poznawaliśmy, zakochiwaliśmy. Kiedy jeszcze nikt nie myślał o pracy, domu, ślubie... Co o tym myślisz? - Zapytała otwierając oczy. Widziała jego lekki uśmiech, dowód na to, że jej słuchał, że słuchał uważnie każdego jej słowa.
  - Piękne marzenie. - Odezwał się pierwszy raz od trzech godzin. - Takie zwykłe, nic specjalnego, a jednak piękne. Jak z idealnego snu.
  - Prawda? - Uśmiechnęła się szeroko, ale w jednej sekundzie ten uśmiech zgasł. Odwróciła głowę i spojrzała na drogę beznamiętnym wzrokiem czarnych oczu. - Szkoda, że to tylko sen. Rzeczywistość jest dużo bardziej okrutna. - Szepnęła cicho, smutno. Skrzywił się. Nie znosił tego, że nie był w stanie nic zrobić by poprawić jej humor. Wszyscy byli źli i smutni, bo tego wymagała sytuacja, jednak nie mógł znieść, że jego ukochana cierpi. Sam był przybity, może nie aż tak jak Axl, czy Steven, ale on też kochał Amy na swój sposób. Była dla niego jak młodsza siostra zanim jeszcze wyprowadził się z Indiany. Mimo to, cierpienie Alisson było dla niego ważniejsze. Prawdopodobnie to był właśnie ten moment, gdy przysiągł sobie, że wszystko o czym mu właśnie powiedziała, że cały ten piękny sen się ziści. Obiecał sobie, że spełni jej marzenia. I to dodało mu otuchy, bo właśnie dojechali na miejsce. Zatrzymał się przed wielkim kościołem, gdzie miała odbyć się uroczystość. Jeszcze chwila i się zacznie...


Z jakiegoś powodu trzymanie was w niepewności daje mi dużo satysfakcji.
Jeśli czytasz to opowiadanie, zostaw komentarz, wystarczy jedno zdanie, jedno słowo. Po porostu daj o sobie znać!